Tbilisi, 1977. Tata to temat na książkę. Nie taką, jaką sam napisał, kiedy skromność i dyskrecja – dwie spośród stu jego nadzwyczajnych cnót – nie pozwoliły mu tak naprawdę powiedzieć ani słowa o sobie. Kim był, o czym rozmyślał, co go wzruszało, co bawiło. Nie wiem, czy potrafiłbym pisać o Nim. Zawsze miałbym wrażenie, że odsłaniam to, co chciałby zachować tylko dla siebie. Nie umiem nawet w tej chwili dodać ani zdania do tej noty, każde słowo brzmi banalnie. A i ja nie chcę się odsłaniać tu zanadto. Dyskrecja jest najwyraźniej dziedziczna i coraz lepiej go rozumiem.
Rosnowo, 1976. Mama uczy mnie jazdy na rowerze. A przedtem i potem tysięcy innych czynności, ważnych i nieważnych. Do dzisiaj. Może wiele spraw w życiu mi nie wyszło, ale Rodziców trafiłem najlepszych na Ziemi.
Warszawa, około 1999 roku. Zosia i Staś. Spędziłem z nimi najszczęśliwsze lata dzieciństwa w miejscach zupełnie nieistotnych, które dziś wydają się ważniejsze, piękniejsze niż Paryże i Zanzibary. Życie ich nie rozpieszczało, ale zapamiętam ich jako wiecznie pogodnych, pogodzonych. Babcia grała cudownie stare tanga na fortepianie i śpiewała tęsknie: “bez śladu, twa wielka miłość minie…“. Dziadek zabierał mnie na spacery, we wstęgi komarów o zmierzchu, nad Bug. Nigdy nie dojechali do Paryża, o którym tak marzyli. Ale może by ich rozczarował, może by wciąż padało, może lepiej, by te największe marzenia nie ziściły się nigdy?
Warszawa, około 1986 roku. Pies miał być dla mnie. Dzieci zawsze wyżebrzą jakieś zwierzątko. Budzik stał się jednak jednym z najbliższych przyjaciół Taty. Członkiem naszej rodziny na ponad dekadę. Jedyną istotą na Ziemi, której wolno było, jak widać, wszystko, nawet na „świętym biurku“ w gabinecie.
Warszawa, lato 1998. Franio śpi trzymając mnie za palec, tak jak zrobił to, z szeroko otwartymi czarnymi oczami w pierwszej minucie swojego życia. Dziś robi to już coraz rzadziej. Żal.
Finch Hatton’s Camp, Tsavo, Nowy Rok 2009. Staś w świetle naftowej lampy. Pierwsze z wielu moich nigdy nie ziszczonych marzeń: sprawić, by moi synowie pokochali Afrykę tak silnie jak ja. Drugie: zrozumieć i wybaczyć, kiedy to się nie udaje.
Uganda, 1994. Marcina Mellera poznałem u progu studiów. Był zawsze postacią z innego, trochę lepszego świata. Kimś, do kogo chciało się zbliżyć, ogrzać w świetle odbitym. Nie dziwi ani na chwilę, że zjednuje sobie dziś miliony oddanych wielbicieli, bo sam byłem jednym z pierwszych. On lubi ludzi. Jest otwarty i ufny, bezkonfliktowy. Przez tych 20 lat słyszałem tylko trzykrotnie, by wypowiedział się o kimś z rezerwą. W tym raz byłem to ja. Nasza przyjaźn wędrowała krętymi ścieżkami. Był czas, kiedy bardziej kochałem jego Ojca, mojego profesora historii i bez wątpienia jego siostrę, najpiękniejszą wówczas dziewczynę Warszawy – (dodam z kronikarskiego obowiązku, że całkowicie bez wzajemności!). Ale co pękło, może zostać sklejone – i nie widać szwów. Marcin pozostaje jedną z najbliższych mi postaci. Ale jak ma być inaczej, po wszystkim, co przeszliśmy razem. „Zawsze jakoś to będzie“ – zwykł mawiać. Chętnie po latach przyznaję, że miał rację.
Warszawa, 1998. Photo Summit! Mój przyjaciel i mistrz, świadek na ślubie i cierpliwy nauczyciel Tomasz Tomaszewski. O ile nie można w jeden wieczór zostać pianistą, to można zostać przyzwoitym fotografem. Ale tylko po rozmowie z Tomaszem. To szczęście żyć w jego epoce i móc go słuchać. Z lewej Jacek Poremba, którego portrety były pierwszym znakiem, że w naszym wówczas zaściankowym kraju ktoś potrafi patrzeć na kobiety okiem światowca, wydobyć każdą kroplę piękna i znaczenia. Jacek miał i ma do dziś własny język, to takie trudne, kiedy każdy na naszej planecie robi zdjęcia. Cieszę, się, że mogłem mu się choć odrobinę odwdzięczyć za jego przyjaźń i dar, wskazując pewien kierunek na mapie i dając jeden numer telefonu.
Nad Liwcem, 2005. Zęby może i beżowe, ale ważne, że uśmiech szczery, skoro obok jedna z najcudowniejszych kobiet naszego życia. Linda Manzer, lutniczka z Toronto, która od ćwierć wieku robi najbardziej wymyślne i rewolucyjne gitary dla Pata Metheny (patrz www.manzer.com). Linda jest jedną z tych nielicznych postaci, które zdają się być nam bliskie jak rodzina już w dniu pierwszego spotkania. Mam kilka jej instrumentów, brzmią przejrzyście, równo, jak Steinway i mówią własnym głosem. Próbowałem się odwdzięczyć kompozycją „Linda Lou“ na „Dwóch Serduszkach“.
Warszawa, lato 2006. Sherry McAdams, szefowa Marsalis Music, Branford, Jo, Tadeusz Mieczkowski i Asia Popowicz. Przeglądam stare fotografie i pierwsze z Tadziem pochodzą z roku 1994, kiedy pracowaliśmy nad płytą Henryka „More Love“. Fenomenalny reżyser dźwięku, postać barwna, anegdotyczna, ciepła. Przez tych 15 lat spędziłęm z Tadzieńkiem więcej czasu w studiach nagraniowych niż na wszystkich randkach mojego życia. „Remembrances“, „Do Widzenia Do Jutra“, „Szeptem“, „Bosa“, „Upojenie“, „ID“… Jak dobrze, że czasem jednak daje nam „posłuchać przed skasowaniem“. W ten sposób ocalało trochę pięknej muzyki.
Warszawa, jesień 1992. Państwo mają marynarki w pepitkę i tego dnia to już wszystko, co ich łączy.
Warszawa, około 1985 roku. Moi pierwsi muzyczni mistrzowie, jeśli nie liczyć Jimiego Hendrixa. Z lewej, nieśmiało skryty za gitarą – Piotr Szewczenko. W naszej szkole numer 12 Piotr miał zespół rockowy „Problem“ i był to mój problem, bo zazdrościłem mu do krawędzi obłędu. Łatwość, z jaką grał na gitarze, konstruował wzmacniacze, czy kręcił filmy fabularne, była, nawet z dzisiejszej perspektywy fenomenalna. Grał potem z Edytą Bartosiewicz, ale był chyba na to za delikatny. Z prawej Radosław Bielicki – dziś od 20 lat w Kalifornii, bliźniaczy geniusz Piotra, z sąsiedniej klatki na ulicy Szarej. Obaj sprawili, że była to w połowie lat 80tych najbardziej kolorowa ulica w Polsce. Muzyka, filmy, książki, komiksy, wysokiej klasy animacje z plasteliny, warsztaty stolarsko-elektroniczne, ciemnie fotograficzne, cuda. Starałem się w to wszystko przeniknąć, co było trudne, bo oni byli z klasy A, ja z B i to ostentacyjnie podkreślało podział. Byłem „klasy B“. Może to ten sitar, jedyny wówczas w okolicy, dał mi bilet wstępu? Żałuję dzisiejszej dzieciarni. Może i pójdą do galerii handlowej, sushi zjedzą, może na drogie wakacje wyjadą, może w gry komputerowe pograją. Ale taką młodość jak nasza – twórczą, szaloną, ważną, pełną pasji – przegapią.
Warszawa, 1991? Nie pamiętam. Prowadziłęm w owych czasach serię koncertów „Europejska Noc Jazzowa“, stresujących, bo transmitowanych na żywo z wielu miejsc w Europie właściwie na cały kontynent. Wtedy spotkałem po raz pierwszy Jana Garbarka. Kto nie wychował się na „My Song“, kto nie zanurzył się w grozie Północy albumu „I Took Up The Runes“, ten coś w życiu stracił, jakąś istotną szprychę duszy. Z tyłu nieśmiało wygląda Manu Katche. Nie wie jeszcze, że 15 lat później przyjdzie mu się spierać z tym facetem w białej koszuli o akcent na „5“ w piosence o ważce. Jakie to wszystko splątane cudownie.
Warszawa, grudzień 2003. Z Jo & Nap’em w sformowanym na potrzeby tej sesji zespole „Ugly Dumplings“ (co tłumaczyło się na „Odrażające Pierożki“). W zespole był jescze Q i Czaras, ale kadry, na których jesteśmy wszyscy razem nie nadają się już do publikacji. Fotografowała Dorota Miśkiewicz a zdjęcia były w realnym czasie przesyłane do Lindy do Toronto. Takie niewinne zabawy po butelce Chianti. Ale nie o tym, tylko o tym, że Nap. Wśród ludzi ważnych w moim życiu ma miejsce szczególne. Jestem mu wdzięczny za to, co zrobił z wieloma z moich piosenek, które bez niego byłyby pewnie słabsze. Za tych 12 już lat na scenie i poza nią, w najdalszych zakątkach świata i w małych polskich miasteczkach w listopadzie. Nap to nie jest łatwy gość. O nie, men ket, proszę pana, synku. Ale kto z nas jest?
Curacao, Antyle Holenderskie, 1996. Znaliśmy się z radia. Zaczynał po mnie i prezentował muzykę taką, że bolały mnie zęby, ale robił to w sposób, któremu nie można się było oprzeć. Był czas, kiedy Jurek Owsiak wziął mnie na współpracownika. Trudno to dziś zrozumieć, ale uważał, że ktoś taki jak ja może być dla niego partnerem. Jurek jest większy niż kula ziemska. Objechaliśmy ją zresztą razem, od stepów Serengeti, przez dżunglę Borneo po raj Karaibów i favele Caracas. To człowiek, który takich wypraw nie potrzebuje. Przejedzie się windą na trzecie piętro i będzie miał z tego opowieść tak zajmującą, komiczną i mocną, że nikt inny w towarzystwie nie zaistnieje, ale też nikt nie będzie miał o to żalu. Nasze drogi się rozeszły, ale wciąż trzymam za niego kciuki, „bo to ważna gra“.
Haga 1990. Jeden z moich największych mistrzów jest wciąż w doskonałym humorze, a nie powinien. Dwukrotnie wyrwałem Branforda tego dnia z najgłębszego snu, próbując umówić się z nim na wywiad dla Jazz Forum. Trudno o bardziej niezręczny początek znajomości. Nasze ścieżki przecinały się często przez kolejnych 20 lat. Kto tych zakrętów ciekawy może zajrzeć do historii piosenki Niepojęte i Ulotne w dziale Teksty. Widząc to zdjęcie niedawno Branford powiedział, „oh brother, you don’t look like you!“. Ech, lata lecą, ale faktycznie, cóż ten różowy facet ma na przykład na głowie?
Kraków 1994, Piwnica U Muniaka . W listopadzie 1994 roku byłem w trasie po Polsce z Septetem Wyntona Marsalisa. Zapowiadałem, trochę tłumaczyłem, jak pamiętnego wieczoru w warszawskiej Filharmonii, kiedy Wynton bawił się ze mną na scenie w lingwistyczne pułapki, ale przede wszystkim chłonąłem aurę Mistrza. Zawsze przejęty, zlękniony. W jednym z miast koncert odbywał się w kościele i wspierał go biskup związany z parafią. Zapowiadając zespół podziękowałem biskupowi, wymieniając nazwisko, wszelako myląc stopień i tytułując go proboszczem. Po koncercie wpadł za kulisy oszalały z gniewu organizator i przy wszystkich wyklął mnie, rzucił urok i z przytupem zabronił mi wjazdu do tego miasta za jego życia. Honorowo nie przyjąłem za tamten wieczór honorarium. Biskup podobno specjalnie się nie przejął. Do miasta wróciłem po 15 latach i uściskaliśmy się z krewkim organizatorem, wspominając z łezką w oku dawne czasy.
Warszawa 2004. Pewnego jesiennego wieczoru odbierałem z lotniska Pata Metheny, który przyjechał promować album The Way Up. Miałem następnego prowadzić z nim spotkanie w Trójce. Ponieważ przyjechał z gitarą, zaproponowałem, by zagrał utwór lub dwa, dla tej specjalnej publiczności w Studiu im Agnieszki Osieckiej i słuchaczy. „Tylko pod warunkiem, że zagramy w duecie„ – brzmiała odpowiedź. Pierwszy impuls podpowiedział mi – spękasz, zemdlejesz, nie ugrasz, ośmieszysz się. Drugi: no i co z tego. Czy myślałeś kiedyś, że dożyjesz takiego dnia? Może nawet warto, żeby był ostatnim. Zagraliśmy Piosenkę Dla Stasia. Nie szarżowałem, nie ryzykowałem, próbowałem tylko się nie wywrócić. Zostało wspomnienie na całe życie.
Katowice 1997. W lodowatym styczniowym zmierzchu rozmawiałem po raz pierwszy ze Stingiem, jednym z trzech moich największych muzycznych mistrzów, obok Pata i Branforda. Jestem codziennie wdzięczny, że przyszło mi żyć w epoce, którą Ci Trzej naznaczyli swoim geniuszem. Dostałem propozycję z Playboya, bym zrobił długi wywiad, kiedy Sting pojawi się w Spodku podczas trasy Mercury Falling. Za kulisami z przejęcia zatrzymał mi się zegarek i niewiele brakowało, by serce było następne. Rozmawialiśmy godzinę. Widywałem Go później wielokrotnie w różnych częściach świata, szczęśliwy, że zawsze było mi dane robić na Nim kolejne pierwsze wrażenie.
Warszawa 1989. Pierwszy mój wywiad telewizyjny, w uniesieniu i napięciu robiłem z Michaelem Breckerem. Być może najbardziej wpływowym saksofonistą od czasów Coltrane’a. Wielkim, także wzrostem – dwa metry czystej mocy. Byłem dumny. Ambicja i ego rozpierały mnie jak nigdy wcześniej. Moja dziewczyna była wówczas reżyserką i redaktorką całego programu i jakże się zdziwiłem, kiedy oglądając rzecz w telewizji zobaczyłem jedynie odpowiedzi Breckera sfilmowanego w bliskim kadrze. Nawet moje nazwisko nie pojawiło się w stopce. Bolała ta nauczka. Pierwsza z wielu.
Warszawa 1996. Jeden z najwybitniejszych saksofonistów naszych czasów, przyjechał na Jamboree, którego byłem szefem muzycznym, wraz z żoną, Judy Silvano. Grał z zespołem swoich kolegów, ale zaprosiłem go także jako gościa specjalnego projektu Henryka Miśkiewicza. Jak się okazało, Joe nie dowiedział się o tym od swojego agenta. Kwas i atmosfera krypty trwały do chwili, w której Joe usłyszał aranże Henryka i poznał zespół. Piotr Wojtasik, Leszek Możdżer, Grzegorz Nagórski, Ania… Z pierwszymi dźwiękami muzyki rozpromienił się i koncert ten był jednym z piękniejszych naszych projektów na Jamboree.
Manhattan, 1992. Pojechałem do Nowego Jorku pierwszy raz jako korespondent efemerycznego dziennika Obserwator Codzienny. Miałem relacjonować sukcesy musicalu Metro, gdzyż periodyk należał do producenta spektaklu. Były też inne zadania, pojawiające się z dnia na dzień. Najtrudniejszym z nich było zlecenie wywiadu z . Miał się odbyć następnego ranka a ja – wstyd się przyznać – nie znałem jego książek. Sparaliżowany, miałem do wyboru spędzić noc w bibliotece i usiłować poznać oryginał dzieła, lub – co też uczyniłem, spróbować poprowadzić rozmowę wokół literatury. Dyskutowaliśmy o polityce i filmie, o muzyce i religii. Sądzę, że mój wielki interlokutor zorientował się natychmiast w ignorancji swego partnera, ale z elegancją nie dał tego po sobie poznać. Lekkie zażenowanie chwyta mnie za gardło do dziś, kiedy widzę w księgarniach tomy Mistrza i przypominam sobie ten wiosenny, nowojorski poranek.
Warszawa, około 2000 roku, sądząc z mojej smukłej postury. Marek Niedzwiecki i Krystyna Czubówna byli i pozostają, każdy w swojej dziedzinie, moimi radiowymi autorytetami. Miałem honor przez lata spotykać się lub mijać z nimi w trójkowym studiu. Lącznie z dniem, w którym Marek po raz ostatni poprowadził swój program a ja zaczynałem Siestę pięć minut później. Nic nie dał po sobie znać. Dowiedziałem się o tym z prasy następnego dnia. Dla mnie, wychowanego u progu lat 80-tych na Liście Przebojów Trójka to Marek. Pamiętam długie noce przed egzaminami do Liceum kiedy, czternastoletni, wsłuchiwalem się w pierwsze utwory Manaamu i Perfectu. Myśl, że moje ścieżki przetną się kiedyś ze ścieżką Marka, ale także i Kory czy Grzegorza czy Zbigniewa – była wówczas nie do ogarnięcia. Jak cudownie było mieć marzenia. Jak coraz mniej ich z wiekiem powstaje, jak innej są natury. Żeby dzieci były zdrowe i bywały szczęśliwe. Chyba już tylko tyle, tak naprawdę.
Warszawa, około 1992. był być może ostatnim wielkim gentlemanem jazzowego radia i sceny. Zawsze idealnie przygotowany, w smokingu, z ogromną kulturą języka. To on zaprosił mnie w 1988 roku bym współprowadził z nim festiwal. Zostałem wtedy „wyklaskany“ przez najtrudniejszą, ale i najlepszą publiczność świata. Żebym był tam miły i zechciał zejść im z oczu, najkrócej mówiąc. Niezła nauczka. Bezcenna. Parę lat później, kiedy publiczność Jamboree jakoś dała się oswoić, graliśmy też z Andrzejem na czery ręce sygnał Swanee River na fortepianie, na tradycyjne otwarcie Jamboree. Nie pamiętam już czemu, ktoś inny zawiódł. Było to tym ciekawsze, że nie umiem grać na fortepianie, ale jakoś poszło. To Andrzej przedstawił mnie Milesowi Davisowi, dzięki niemu mam autograf Księcia Ciemności na mojej ukochanej płycie Decoy, od której tak wiele się w moim życiu zaczęło. Tu Andrzej w cywilu przysłuchuje się życzliwie, jak prowadzę konferencję prasową The Manhattan Transfer. Andrzeju, dzięki za wszystko. Będę Cię zawsze pamiętał.
Warszawa 1989 (?), Willis Conover był być może dla świata jazzu najsłynniejszym radiowcem w historii. Zwłaszcza ważnym, jak papież, dla krajów Bloku Wschodniego, które wyszukiwały jego programów w Voice of America i czciły, jak modlitwę, każdą minutę muzyki prezentowanej przez Conovera. Miałem szczęście i niebywały honor, z jednej strony znacznie na wyrost, z drugiej – jakże proroczy, otwierać wraz z nim jeden z festiwali Jamboree. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że moje życie zwiąże się właśnie z radiem na już z górą dwie dekady.