Odeszła. A zdawać by się mogło, że łączyło nas tak wiele. Wspięliśmy się razem na Mount Kilimanjaro, kiedy jeszcze nie był to popularny kierunek wycieczek szkolnych. Spacerowaliśmy z lampą naftową po dziewiczych plażach Zanzibaru, gdy nie było tam nikogo. W Tarangire rozstępowały się przed naszym land roverem stada rudych słoni. Było, minęło. Na pożegnanie ofiarowała mi kamień.
Z nadzieją zwróciłem uwagę, że jej dar ma kształt serca.
– Nie – odpowiedziała oschle – ma kształt Afryki.
(…)
Na przełomie tysiącleci wiele się wydarzyło na kontynencie. Świat cały przez te lata zmienił się bardziej być może, niż przez minione wieki. W Afryce wszystko jest zawsze jakby trochę „bardziej”.
Mogłem być kronikarzem tych przemian. Jednym z wielu. Wiedziałem jednak, że w pościgu za katastrofą nie wyprzedzę Jamesa Nachtweya. W analizie ekonomicznych i społecznych przeobrażeń nie sięgnę tak głęboko, jak lokalni fotografowie. Wolałem skupić się na tym, co uniwersalne. Wyzwolić się z doraźności. Fotografować na udręczonym kontynencie piękno raczej niż grozę. Ta zawsze znajdzie do nas drogę z Afryki, w nadmiarze. Głód, epidemie, susze, rzezie, dramatyczne przeprawy przez Morze Śródziemne w dziurawych pontonach – to jest obraz już utrwalony w naszej podświadomości miliardem kadrów, tysiącem okładek kolorowych magazynów. Na kartach tej książki nie sposób jednak pominąć historii takich miejsc, jak Somalia, Liberia, Etiopia. Bez wniknięcia w przeszłość zdjęcia niczego nam nie otworzą. W znacznym stopniu bowiem siła fotografii zależy od kontekstu, w jakim ją oglądamy. I od słów, które jej towarzyszą.
Na przykład taki kadr. Portret czarnego chłopca, w zadumie wpatrzonego w amerykańską flagę. Otwiera się mnogość interpretacji. To dobrze. Co jednak, gdy się dowiemy, że akcja nie dzieje się w Luizjanie? Że to Ghana, flaga jest zatknięta na łódce lokalnego rybaka, a chłopiec mówi mi, że marzy, by za każdą cenę, w każdy możliwy sposób, choćby w ładowni samolotu, pojechać do Ameryki. Tłem tego zdjęcia są białe mury niesławnego fortu niewolniczego w Elminie. To więzienie, skąd tych, którzy przeżyli jego okrucieństwo, wywożono do pracy na plantacjach Ameryki, by tam ich zadręczyć na śmierć.
Biel. Kluczowe słowo dla tej książki. Powróci wiele razy. Nawet w opisie piasku czy księżyca. Przede wszystkim jednak to ja byłem biały. Mimo upływu lat wciąż, a może nawet coraz bardziej w tej bieli obcy. Widoczny z daleka, irytująco inny, często odrzucany. Próbowałem mimo to spojrzeć pod powierzchnię. Dostrzec życie samo. Pochylić się nad losem tych, których porzuciły kamery telewizyjne i obiektywy reporterów wielkich agencji, bo spieszno im było na kolejną wojnę. Tymczasem ludzie, których zostawiliśmy, to swoje kruche życie musieli poukładać od nowa. I zadbać, aby było w nim, nawet w Rwandzie, Somalii, Sierra Leone, Mali, Liberii, Sudanie Południowym czy w Kongu – miejsce na szczęście. Nie wolno mi jednak zapomnieć, że cała ta historia zdarzyła się z perspektywy bieli. To świat nieuchronnie widziany z zewnątrz. Z dystansu. Opowieść „obcego”, naznaczonego bielą, jak nieuleczalną chorobą.
Moja Afryka kochała zatem, marzyła, tęskniła, bawiła i uczyła się. W co trudno uwierzyć – dbała czasem o swoje zwierzęta. Wspominała to, co złe, lecz żyła dalej z nadzieją. Smakowała życie. Wierzyła głęboko. Na wiele sposobów. Ale przede wszystkim wierciła się. Była w ciągłym ruchu.
Ktoś powie: to nieprawda. To jeszcze inna, groźna i zakłamana biel! To bowiem wybielanie rzeczywistości, „redukcja cienia”, mówiąc językiem fotograficznej ciemni. Będzie miał, oczywiście, rację. Fotografia bowiem zawsze fałszuje rzeczywistość, dokonując skrajnie subiektywnych wyborów.
Bo co to niby za historia: obóz uchodźców na środku pustyni, w nieistniejącym, a rozdartym wojną kraju, gdzie wychudzony przesiedleniec zamiast malowniczo – jak to my, fotografowie, lubimy – umierać, figluje przed uzbrojonym w kałacha żołnierzem i staje dla hecy na rękach?
Cóż, to może nie jest cała prawda. Ale to moja historia.
Podróżowałem po Afryce na rozmaite sposoby. Czółnem, busem, jeepem, mułem, pociągiem, wielbłądem, piechotą i jumbo jetem. Zdarzało się, że wpadałem na chwilę. Częściej i chętniej wędrowałem, wzorem Jerzego Stempowskiego, niespiesznie. Wyostrzałem uważność. Czasem los mnie pieścił, kiedy indziej upadlał. Bywałem w grupie, choć wolałem być sam. Wielokrotnie doświadczyłem radości na krawędzi bólu, bo nadmiar piękna zdawał się nie do udźwignięcia. Chorowałem. Bałem się. Pożądałem. Dwadzieścia pięć lat to szmat czasu. Dla niektórych życie całe. A ja wciąż jestem na początku tej drogi i zauważam, że im więcej wiem, tym mniej pojmuję. To ostatecznie potwierdziły podróże po Rwandzie, do których na kartach tej książki nie wrócę. Być może w ogóle nie wrócę do Rwandy. „The more I see and know, the less I understand”, wpisałem kiedyś, w Murambi, do pamiątkowej księgi.
(…)
Słuchacze radiowej Trójki i czytelnicy zagadują mnie czasem o Afrykę. Zazwyczaj milczę onieśmielony, nie wiedząc, od czego zacząć. Bywa, że proszą o radę. Że pojechaliby, ale właściwie nie wiedzą dokąd, jak, kiedy, na jak długo. Najczęściej mówią coś w stylu „i chciałabym i boję się”. To – jeśli się czyta czasem wiadomości – jest jak najbardziej zrozumiałe. Mam to samo. Boję się wyjść z domu. Boję się żyć, po prostu. Po lekturze codziennej gazety mam wrażenie, że mój świat się kończy, że nie ma dla niego ratunku.
Właśnie wtedy wracam pamięcią, albo wracam naprawdę do miejsc, których ta groza nie dotyczy. Bo, jakkolwiek wspomniałem potworność, nie mówiłem o sprawach być może najważniejszych. Znam w Afryce miejsca, w których ogarnia człowieka niedoświadczany nigdzie indziej spokój. Mam wrażenie, że jestem tam, gdzie powinienem być. Cokolwiek bym w życiu utracił, powróci. To, czego zawsze się lękałem, odejdzie w zapomnienie. Szczęście, które spowija mnie wówczas, zdaje się, trwać będzie wiecznie.
Tamta dziewczyna minęła. To było dawno. Mam wciąż kamień w kształcie Afryki, lub, jak wtedy wolałem, w kształcie serca. Dziś między ich konturami nie ma już dla mnie różnicy.